Bez monotonii, niby
dzień jak dzień przecież nie noc, nocą przychodzą Ci o których się zapomina po
przebudzeniu, przed kawą która już jest właściwym przebudzeniem, meritum dnia.
Startujemy.
Pierwszy już kiedyś był, wszystkie są, ale
dziś, dziś jest drugi, szkoda że to liczba, a ta druga cyfra przypomina o
rachunkach, zobowiązania. Jako rezydent, z paszportem bez ograniczeń czasowych
nie mogę się wypisać, chyba że na własne życzenie, tego nie chcemy.
Dworzec Stadion, dwie
epoki oddziela jeszcze zapach, zamiast odoru szczyn, wciągam nutę zapraw murarskich, cementu , budowy. Kolorowe szyby kuszą, ofiarami padają
te przeźroczyste, czy czerwień zniechęca do wandalizmu czy jest jego pępowiną,
nieważne, czerwone są całe to fakt.
Wagon rusza, niżej pozostałość namacalna,
kupcy którzy jeszcze niedawno byli Panami na włościach, teraz ściśnięci
otoczeni siatką, przypomina mi to los Indian w ich rezerwatach. Z góry
przykryci brezentami które chronią ich przed deszczem, chronią przed wzrokiem,
pozostają domysły.
Przeciskają się pewnie
między sobą, złorzecząc co chwilę, przecież niedawno to Oni mieli tam
pierwszeństwo, może autobusy stały wyżej w hierarchii. Przyjazdy odjazdy,
pieniądz, trzy karty, stówka w rękę na zachętę, jak się dałeś wciągnąć już
przegrywałeś i to nieustanne sprawdzanie czy portfel jest ciągle w mojej
kieszeni, czy nie teleportował się za pomocą zwinnych dłoni w inną parę spodni a pozostałość tożsamości,
w kosz, pieniądz robił pieniądz. Z góry te brezenty przypominają mozaikę starego
dywanu.